11.01.2007 :: 23:53
Może i świat jest piękny. Nie wiem. Jakoś nie mogę się do niego przekonać. Wciąż tylko dawanie, rzadko kiedy dostawanie, wybory i poświęcenia. Pisząc o Pięknie nie masz na myśli prawdziwego Piękna, a gdy wreszcie dojdziesz do wniosku, że jest ono nieosiągalne - większość tego rozumienia gdzieś umyka. Faktycznie, dziś dopisuje mi nastrój do pisania. Dziś mam ochotę wszystko z siebie wyrzucić, posegregować i z czystym sumieniem poukładać, gdzieś po Ciemnej Stronie Księżyca. Właściwie mam już dosyć. Mam dosyć tak jak dosyć ma Waters, tak jak dosyć miał Lennon czy Tomek Beksiński. Identycznie jak oni i wielu innych dostrzegam, że - owszem - na świecie jest Słońce, ale przysłania je cała ta beznamiętna otoczka absurdu. Ciężko się połapać. Ostatnio coraz częściej zajmuje się nic nie robieniem. Rzucam się na swoje łóżko w nadziei, że kiedy wsadzę głowę pod kołdrę, a moje nogi będą bezwładnie zwisać na podłogę - nagle głupota i niesprawiedliwość gdzieś wyparują, pójdą na bardzo długi spacer w stronę nieskończoności. Resztką sił dosłownie, unoszę rękę by namacać przycisk PLAY na wieży. Czekam chwilę i zanurzam się w otchłani jedynej rzeczy, która broni mnie przed szaleństwem. Ja tak naprawdę nie robię nic więcej. Funkcjonuje sobie w swojej prywatnej, wspaniałej agonii i udaje, że te wszystkie bzdury - ze szkoły, telewizji czy miejskiego autobusu - jeszcze mnie obchodzą. Tracę nad sobą panowanie w chwilach, w których całkiem niedawno potrafiłam odnaleźć w sobie maskę chłodnej uprzejmości. Przykre? Może. Tyle, że nie umiem już żyć ze świadomością kłamstwa, obłudy. Zabawa w Mesjasza też mi raczej nie wychodzi. Wszystko staje się nudne i mało zostało rzeczy Absolutnych, które trzymają mnie jeszcze na tym świecie. Przestaje wierzyć w swoje marzenia i wydaje mi się, że nic gorszego mnie dotychczas nie spotkało. To jak zastrzyk, śmiertelna dawka adrenaliny, która pobudza Twoje zmysły i sprawia, że krztusisz się własną krwią i beznadziejnością. Kurwa, mam ochotę przeklinać. Usiąść. Płakać. Nad własnym losem, przede wszystkim. Chcę mazać po ścianie. Ze łzami w oczach narysować nad łóżkiem atomową krowę, wypisać wielkimi, czarnymi literami jak bardzo jestem nieszczęśliwa na świecie, który się pogubił w własnej niedorzeczności. Ignoruje swoje potrzeby, kilka razy dziennie wpieprzam chipsy, jest bardzo źle. Znacie to uczucie? Leżeć pod biurkiem - z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w spód blatu. Być zaplątanym w myśli, taki prościutki labirynt, a jednak nie masz włóczki, ani innego cholerstwa, które pozwoliłoby ci się wydostać. Ogłuszona tykaniem zegarów w *Time*, spokojną gitarą w *Repeating*, sponiewieranym jękiem z *Sir Psycho Sexy*. Pobudzona ekspresją i majestatem *Amused To Death*. Szalona dzięki *Terrapin* i *Mascarze*. Dlaczego pozostaje mi tylko uparte ocieranie denerwujących mnie łez i pustka, mimo, że za każdym razem odkrywam coś nowego? Przeżyłam piętnaście lat. To mało by mówić o jakimkolwiek pokaźnym bagażu doświadczeń. Zbyt niewiele by sięgnąć po żyletkę. Zresztą nie czuję się słaba. Czuję się nijaka z całą tą swoją paplaniną, otoczona przez Wyspy, których istnienie gubi się w gąszczu moich przeżyć. Pewnie przesadzam. I to skrajnie. Jest mi tak jakoś... beznadziejnie. Niezależnie od tego czy siedzę, leżę, myślę, jem, śpię, uczę się czy spotykam z przyjaciółmi, ludźmi, którzy w teorii powinni mnie rozumieć, a nie rozumieją wcale. Nie winię ich za to. Nie łatwo jest pojąć choćby mały procent z tego ogromu, który nas otacza. Z tej Otchłani kolorów, smaku, dźwięku i obrazu. Wyłowić z tego, co tworzymy nutę, na którą chcemy *zagrać* swoje życie. Czasem myślę, że cierpię, bo mi się udało. Ponieważ podświadomie wiem, co jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem. I wiecie co? Gówno prawda. Na razie żyje jak inni, gonię za Słońcem, które uparcie chowa się za horyzont. I co z tego mam? Przeświadczenie o własnej chorobie, diamentowe góry w oddali, parę ważnych odpowiedzi, których udzieliłam przez te wszystkie lata... Moje serce zwalnia. Przestaje bić młodzieńczym, szalonym rytmem. Bardzo się zmieniłam. Nie poznaje siebie. Za to doskonale rozumiem, co czuję, choć nie zgadzam się z każdym nałożonym wyrokiem. Jednak nie mam na to wpływu. Tak musi być. Ja będę cierpieć, podczas, gdy inni żyją sobie w uporządkowanym, czystym i płytkim świecie bez perspektyw. Nie twierdzę, że ja je mam. Wierzę, że przyjdą z czasem, jeśli przetrwam swoją próbę. Nadeszła tak niespodziewanie... Nie wiem czy byłam na nią gotowa. Teraz pozostało mi tylko zaciskać zęby i czekać na dzień, kiedy wzorem mojego amerykańskiego bohatera, który doświadczył tego, co ja będąc dojrzałym, prawie trzy razy starszym człowiekiem - spojrzę śmiało przed siebie i z nutką niedowierzania powiem: *Jestem szczęśliwa... Jestem szczęśliwa.*. Wtedy nie obrażę się, kiedy ktoś palnie mi w łeb. To będzie moment kulminacyjny. Krew spływająca po białych kafelkach, moje martwe ciało, bezwładnie oparte o stół. O czym pomyślę w tej ostatniej sekundzie? O Bogu, niewinnym, Bogu, który wynagradza mnie, niewierzącą w jego łaskę? O sobie, o swoim własnym, nierealnym i wyśnionym szczęściu, które zafundowałam sobie poprzez... ból. I to ogromny. A może to będą tylko pojedyncze obrazy, strzępki rozmów i szara ciężarówka przewożąca 12 ton sprzętu na koncert? Może nie dam rady i nie pocieszę się tą jedną, jedyną sekunda bycia szczęśliwym? Prawdopodobne jest, że ta gra pozorów za bardzo mnie zmęczy. Przestanę gryźć poduszkę i kopać w ścianę, kiedy z głośników wydobywa się wrzask Ciemnej Strony. Przestanę łkać i zabijać się w duchu za każdym razem, gdy uświadomię sobie, że nie, że nikt mi nie da tego, o co tak pięknie proszę! Okrutny świecie!!! PODŁY ZDRAJCO!!! Będę z Tobą walczyć choćby nie wiem co! By napluć ci w twarz, stwierdzić uroczyście, że to ja, tylko ja mam w swojej sprawie coś do powiedzenia. Zgnieść Cię niczym robaka, podeszwą prawdy, nienawiści i moich własnych przeżyć. Wyrwać Ci ze szponów moją obiecaną sekundę i wydobyć z niej chwilę refleksji, cudownej samotności, który spływa na ciebie w akompaniamencie ciszy i mroku szafki, w której siedzisz. Anajulio. To jest moja pełna odpowiedź. To krótkie, brakujące ogniwo i - wierz mi - najszczersze, jakie zdołałam w sobie odnaleźć. Nawet nie wiesz ile cierpienia i przyjemności zarazem przysporzyły mi powyższe zdania. Dały punkt zaczepienia, kolejną pustą stronę do zapisania. Podjęłam kilka ważnych decyzji, a każda minuta utwierdza mnie w ich znaczeniu. Rzeczywistość, która ma szarą i nieciekawą barwę jest - co prawda to prawda - nadal okropna, ale wzrusza mnie na swój sposób. Nie wiem, co przyniesie czas. Jakie zmiany, sukcesy, niepowodzenia... Może nigdy nie dane mi będzie przekonać się jak daleko zaszłam. Chcę, żeby ktoś pamiętał. By ktoś zrozumiał, choćby w najprostszej formie. Ana, ten tekst jest dla Ciebie. Jakkolwiek dziecinny by on nie był. Płakałam czytając ostatnie słowa Beksińskiego. Tak jakbym nigdy wcześniej... nie miała ich tak blisko siebie, na wyciągnięcie ręki. To Twoja zasługa. Dziękuję. It was one of those days when it*s a minute away from snowing and there*s this electricity in the air, you can almost hear it. (...) And that*s the day I knew there was this entire life behind things, and... this incredibly benevolent force, that wanted me to know there was no reason to be afraid, ever. (...) I need to remember... Sometimes there*s so much beauty in the world I feel like I can*t take it, like my heart*s going to cave in. Kaileena