26.03.2006 :: 00:40
Nie miało być żadnej myśli przewodniej. Wcale nie zamierzałam pisać o niczym konkretnym - bądź co bądź, ostatnimi czasy zdarza mi się to wcale często. Jednak pewne rozważania (na razie pominę czego dotyczyły) doprowadziły mnie do: a) kilku ciekawych wniosków b) skrajnego poczucia własnej wartości c) skrajnego poczucia własnej bezdradności d) pierwszego w życiu stanu wstydu, że należę do rasy homo sapiens. Ale może zacznijmy od początku. Pogodziłam się z ENTER-em, na rzecz czytelniejszej i przystępniejszej notki (o ile to możliwe). Trzeba też podkreślić fakt, że mam prawie tydzień zaległości co przyprawia mnie o dreszcze, mdłości i zawroty głowy. Dorzućmy do tego odruchy maniakalno-depresyjne względem: a) Księcia Persji b) Porcupine Tree c) Ult!mate*a... i mamy pełen komplet. Zauważyłam pewną zgodność, już na wstępie. To dobrze wróży - wygląda na to, że odzyskałam cząstkę natchnienia i napiszę dziś coś sensownego. Amen. Zapewne znów zastanawiacie się do czego zmierzam. (Tu moment na szelmowski uśmiech). Otóż postawiłam sobie dziś jasny, prosty cel. Rzadko kiedy taki znajduje, więc z dumą mogę stwierdzić, iż mijający z wolna, ale jednak tydzień - był pełen wrażeń. Oczywiście - i lepszych i gorszych, ale nic nie jest w życiu idealne. Nie chcę tu opisywać wszystkiego po kolei, gdyż było by to zwyczajnie nudne, aczkolwiek staram się uporządkować wydarzenia... czy alfabetycznie czy też może *poziomem ich swoistej ironii losu*. A tak, tak... to ostatnie pojęcie towarzyszyło mi nader często. *Ironia losu* w moim akurat przypadku jest tematem obszernym, prawdę powiedziawszy jednak (a raczej *napisawszy*) - ja mam czas. Ja mam możliwości i nie zawaham się ich użyć. Znowu na zegarku wyświetla się godzina stosunkowo późna, niedługo cyferki ustawią się w rządek: 23:40. I niedziela. Mamy ten nasz upragniony dzień, a może raczej dzień znienawidzony. Jak to pojąć? Mój bliski przyjaciel napisał mi kiedyś takie o to słowa: *Każdy ma swojego Psychopatę, poniekąd też każdy ma swego Gościa*. Zrozumiałam go od razu. Wy niekoniecznie. Chyba nie wszyscy są zapoznani z moją *kultową*, *Balladą...* o dość specyficznym temacie. Zestawienie w prawdzie prostych czynników, dało nieoczekiwany efekt. No ba. Okazało się, że ów wspomniany towarzysz, mianowicie towarzysz Master Chief (by nie podawać prawdziwych danych), miał swój ukryty cel. Wszelakie filozoficzne myśli jakie zdołałam wygrzebać z umysłu tego ciekawego okazu były zawsze na tyle zawikłane, iż porównać je można z językiem prawniczym wręcz. Bądź co bądź MC studiuje właśnie prawo. To się nazywa *ironia losu*... Wczesne godziny poranne, poniedziałek. Zadziwiająco lekki ból głowy, organizm nadrabia jednak cierpieniem dostarczanym przez któryś z zębów. Nim jeszcze dobrze otwieram oczy, nim widzę piękny świat za oknem... sięgam ręką do tyłu, w poszukiwaniu mp3 zwalam sobie na głowę trzy twarde pudełka z grą *Prince of Persia* (przepraszam - cztery, nie policzyłam bonusowego soundtracka z muzyką z trylogii). Zdołałam jedynie wydusić z siebie marne *Aaauuu...*, byłam świetna w swojej roli, prawie tak dobra jak Shrek, kiedy Fiona wyszarpuje mu strałę z tylnych partii jego zielonego ciels...ciała. Co mam na myśli? Ogólnie dlaczego to piszę? Hmm. Po pierwsze dlatego by opisać w skrócie swój poniedziałkowy proces zwleczenia się z łóżka, po drugie po to by uświadomić wam zwrot *ironia losu* w całej jego okazałości i z mojego punktu widzenia. Mogę się pokusić o stwierdzenie, że cała ta notka jest *ironią losu* (nawet już nie zwracam uwagi na powtórzenia). Mam mętlik w głowie. Starałam się jakoś wybrnąć z sytuacji, ale się nie udało. Spędziłam osiem godzin w sławionej instytucji publicznej, po powrocie do domu pośpiesznie przystąpiłam do konsumpcji pierogów-jakiś-tam, po czym wsiadłam w miejski środek transportu o wdzięcznym numerze 515 by udać się do Centrum. Konkretnie pod te cholerne Domy Towarowe, których jedynym plusem jest mój umiłowany *Empik*. Tak. To moje królestwo. Skradając się niczym żeńska wersja Sama Fishera ze *Splinter Cella*, szybkim tempem pokonałam przejście podziemne i zgrabnym truchtem dobiegłam, aż do *lubego-Warszawy-budynku* - Pałacu Kultury... O! O! O! No właśnie! Tutaj warto pozostać nieco dłużej. Smętnym wzrokiem powiodłam po moim marnym szkicu, na którym w gruncie rzeczy nic się nie znajdowało. Wtem jednak nie wiedzieć skąd spadło na mnie powalające wręcz natchnienie. Otóż na zajęcia przyszedł pewien student, który niesamowicie wręcz odpowiadał wyglądowi rysowanej przeze mnie postaci. To się nazywa *ironia losu*. Tak? Nie? Jakakolwiek odpowiedź by nie była poprawna - powstało z tego dzieło nietuzinkowe, dzieło jedyne w swoim rodzaju, dzieło przeciętne inaczej. I cieszyłam się, że mogę tym pozytywnym akcentem zakończyć mój pierwszy dzień ciężkiego tygodnia... Później było tylko gorzej. Pech, łzy i zgrzytanie zębami. Doskonale wiedziałam, że w obliczu zagrożenia mopem i odkurzaczem trzeba trzymać język za zębami a emocje na wodzy, ale nie dałam rady i wyglądowałam w kącie z całym ekwipunkiem *gospodyni domowej 2006*. W czwartek przeżyłam najprawdziwsze załamanie, co w moim przypadku może wydać się, aż śmieszne. Ja i...? Bleee... nie napiszę tego. Przyszedł arcy-trudny do przełknięcia piątek. Wciąż brak czasu, wciąż brak zadowalających efektów mojego poświęcenia... ale nadal jestem spokojna!!! Na pewno *ironią losu* nie można nazwać połknięcia gumy, ale z uwagi na mój specyficzny dziś nastrój uczynię to z wielkim żalem i jednocześnie zaintrygowaniem... Podsumowanie? Czemu nie. Miniony tydzień był: a) pełen tajemnic, których rozwiązań nigdy nie poznam/poznam w swoim czasie/albo już poznałam b) pełen stresu (i tego potrzebnego i tego nie potrzebnego...) c) natchnienia (mimo wszystko!) d) coca-coli (tego nie da się uniknąć w moim przypadku) e) Tobiasa Reipera (vel - agenta 47) f) przemyśleń (to zawsze; nicz odkrywczego) g) olewania wszystkiego i wszystkich h) poświęceń (o tym nawet nie wspomniałam, ułaaa...) ...to be continued... Chciałoby się machnąć ręką i napisać - było...minęło... Ale ja tak nie potrafię. Od dawna nie przeżyłam takiego tygodnia. Będę go jeszcze wspominała. To były na przemian ataki weny twórczej - bardzo dotkliwe. Kwestie: *O wy łotry! O wy tchórze! Jutro cały zamek zburzę!*. I inne kwiatki. A wszystko to po to by weekend śmignął tylko człowiekowi przed oczętami... i w poniedziałkowy poranek znowu zwalę sobie coś na głowę... eeeech... Ps. Czuję się jak bym została wyprana w *Vizirze*... To nie dający nadziei znak. Moje barwne życie zostało w tym momencie pozbawione kolorów, to był proszek do białego. Na znak protestu - mam Kenshina i nie zawaham się go użyć!!! (swoją drogą, bishonen pełną gębą, nie ma co XD)... Pps. I jeszcze chcę pochwalić się swoim kolejnym sukcesem. Wiem - skromna to ja nie jestem, ale mam ochotę o tym napisać. Mój kolejny rysunek pojawił się na oficjalnej stronie gry *Prince of Persia: The Two Thrones*. To już trzeci, który UBI zdecydowało się na swoje piękne www wrzucić. Dodam, że trzy właśnie wysłałam ;) Moja praca widnieje pod nickiem - Kaileena_Farrah, przedstawia ona Księcia z drugiej części produkcji, Warrior Within. Jest nieco komiksowy, ale z płaszcza na rysunku jestem zadowolona. Rysunek można zobaczyć tutaj. Mam nadzieje, że się podoba. I to już wszystko na dziś. Byliście świetni. Pozdrawiam i z góry dziękuję za wszystkie komentarze. Kwiat