21.04.2006 :: 19:57
Namiętność z pasji, a pasja z namiętności. Co czyni człowieka człowiekiem? Czy to, że ma ręcę, nogi i parę oczu... a może to coś innego? Głębszego? Ile dni liczymy, a kiedy tracimy rachubę czasu? I co właściwie znaczy sama symbolika? Ciężko mi. Te i inne myśli towarzyszyły mi w minionym tygodniu. To był dosłownie natłok wszelkich rozważań - na tematy zupełnie jasne i te, na które nie mam nawet drobnej, znikomej szansy odpowiedzieć. Ale przecież na tym rzecz polega - zastanawiajmy się. Dochodźmy do swoich poglądów krętymi drogami, które wyznaczymy sobie sami. Tak - poniekąd wiem to od Hrabiego. Nie są mu obce wszelkie filozoficzne dzieła, a te jak wiadomo traktują o wielu, wielu sprawach. Zarówno tych natury człowieka jak i natury rzeczy wyższych. Pieprzę głupoty. Przerwijcie mi jakby co. Po prostu w tym miejscu skończcie czytać. Pasja? Od tego zaczęłam? Nie... to była namiętność. Ale jak blisko są od siebie te dwa pojęcia? Daleko? Taka odległość przytłacza? Pomaga może. Kilka ostatnich dni spędziłam na swojego rodzaju medytacji. Hmm. Tak chyba można określić mój stan. Spokojnie słuchając *Gravity Eyelids* spoglądałam w ścianę. Owszem, przy tym siedziałam wygodnie na swoim nieśmiertelnym materacu. Zdarzało mi się krótkie wyrwanie z transu. Sami rozumiecie... takie zerknięcie w bok - a tam oprawiony w anty-ramy plakat J. Deppa. Ale nie ulegajmy zgubnym pokusom... Rzecz w tym, że nie skończyło się to moje myślenie, ani po godzinie, ani nawet po dobie. Godzina 23 dnia świątecznego... wpadam na genialną myśl uchwycenia wreszcie czegoś konkretnego. Na szarym w świetle monitora papierze rysuje ciemny, sporych rozmiarów kształt. Poniekąd przypomina on jakąś wielką salę, na jej końcu tli się jakaś jasna plamka. Przyjrzałam się temu uważniej. Jestem rozsądna (bo jestem, prawda?). Nic na siłę. Ale nie musiałam czekać długo na efekty tego przypatrywania się. Tak, miałam do czynienia z czymś oczywistym. Wielka, ciemna sala, a u jej kresu - scena. Uznałam, że to dobry powód. Dostatecznie dobry. Pracę w nienaruszonym stanie zastałam rankiem wczesnym. Otóż lekko o niej zapomniałam, śniąc o płatkach Nestle. Jednak nadeszło nowe olśnienie, które w moim przypadku bywa niebezpieczne. O ile sobie dobrze przypominam, to była niedziela. Po odprawieniu gości - a konkretnie bliższej i dalszej rodziny - zasiadłam wieczorem na kanapie. Rozejrzałam się spokojnie wokół, świadoma, że robię znów coś normalnego. Jakby to ujął Osioł ze *Shreka* - *No! Nareszcie jakieś postępy!*. Tak, więc włączyłam telewizor, co było kolejnym, wielkim krokiem ku zaznaniu czegoś mniej lub bardziej codziennego. Niedziela wieczór, prywatna stacja komercyjnego TVN. Zajadając twarożek wpatruje się w ekran i zastanawiam ile jeszcze będą trwać te bezsensowne reklamy. Mam dość, ale w tej chwili właśnie zaczyna się program o kilku tańczących amatorach i pożal się boże nauczycielach, którzy mają wyciągnąć z owych niedoświadczonych typów to na co ich *naprawdę* stać. Z ironią kwituje kolejne inteligentne wypowiedzi pana Huberta Urbańskiego (pozdrawiam) i czekam na coś ciekawego. I szczerze pisząc... sądziłam, że się nie doczekam. A tu! Ha! Niespodzianka. Zrobione na wzór *wysokobudżetowego* filmu klasy B (pozdrowienia dla geniusza Tarantino, ale proszę pana to nie było karate!) widowisko, które przedstawiła prezydencka córka i jej partner, niejaki Kochanek. Nie jej, a tak miał na nazwisko - dla sprostowania. Zaskoczona muzyką - poprawiam się wygodnie. Tak - tańczyli do utworu z musicalu (+ elementy opery) *Phantom of the Opera*. Nie patrzę na ich wysiłki - ja po prostu słucham. Ciekawie zaaranżowana melodia... Jeszcze tego samego wieczora obejrzałam *Upiora...*. Kończę oglądać mając w oczach łzy, a w wyobraźni widok tytułowego bohatera siedzącego w towarzystwie wygrwającej na pozór wesołą melodię małpki w perskim wdzianku. Piosenka ta - jakże trafna. *Co za bal! Maskarada na sto par... Zasłoń się przed światem maską*. Maski stały mi przed oczami we śnie jak i na jawie. Film nie dał mi spokoju i do dnia dzisiejszego widziałam go już 4 razy, nie wliczając w to fragmentów sceny, gdy grano namiętne *Point of no return* i chwili gdy widzimy pojedynczą różę na grobie... Ach, co za bal! Ja się czuję jakby opętana... przez Anioła Muzyki?... Och, uśmiejecie się! Tak ja się uśmiałam! Naprawdę! Naprawdę!! Co czyni człowieka człowiekiem? Myśl z *Hellboya*. Trafne? Ja myślę. W każdym razie niezwykle na temat bo właśnie zamierzam rozpisać się o czymś co przytoczył mi dosłownie przed godziną Hrabia. 1. Bóg nie istnieje. 2. Bóg istnieje i jest skończoną kanalią 3. Bóg istnieje, ale czasem śpi; jego koszmarne sny to nasze istnienie. 4. Bóg istnieje, ale miewa ataki szału: te ataki to nasze istnienie. 5. Bóg nie jest wszechmocny, nie może być wszędzie. Czasem jest nieobecny. Czy przebywa wtedy w innym świecie? W innej rzeczy? 6. Bóg to poczciwiec, który para się nazbyt trudnym jak na jego siły problemem. Walczy z materią, jak artysta walczy ze swoim dziełem. Czasami w jakiejś chwili udaje mu się być Brahmsem, ale na ogół nie osiąga dobrych wyników. 7. Bóg został w prapoczątkach pokonany przez Księcia Ciemności. Pokonany, przeistoczony w demonicznego Szatana, tym bardziej utracił autorytet, że obarcza się go winą za ten nieszczęsny świat. Nie ja wynalazłam wszystkie te możliwości. Takie to wszystko proste, że chcę mi się śmiać... i pewnie zaśmiałabym się... gdyby w tym samym momencie nie ogarniał mnie paraliżujący lęk. Pozdrawiam serdecznie. Ps. Na fotce - którz inny... Upiór, który zauroczył mnie do tego stopnia swoją postacią, iż wysłałam list do Butlera. Ciekawa jestem czy dostanę odpowiedź... podobno kilka osób takową posiada i jako wspaniały dodatek: zdjęcie z filmu z autografem. Marzenie ^__^...